Bardzo rowerowy dzień

Poniedziałek, 18 czerwca 2007 · Komentarze(0)
Bardzo rowerowy dzień


Lista obecności (alfabetycznie):
1. Marek
2. Paweł
3. Piotrek
4. Piotrek
5. Tomek


Etap I - 2 rowery gratis
Tak jest, nasz zbór wszedł w posiadanie dwóch rowerów. Zostały nam one podarowane gdyż zawadzały w piwnicy jednego ze znajomych brata Jarka,w dodatku nikt na nich nie jeździł. Wymagały one doprowadzenia ich do stanu używalności, do czego zabraliśmy się wspólnymi siłami na godzinę przed wycieczką.

Etap II - co by tu dokręcić?
Podpompowaliśmy koła, dokręciliśmy kilka śrubek, poprawiliśmy przerzutki, siodełka i hamulce , ale bez pedantyzmów. Chodziło o to, by można było na rowerze bezpiecznie przejechać dzisiejszą wycieczkę i następne, a nie o to, żeby łańcuch przeskakiwał bezszelestnie pomiędzy koronkami kasety. Dobrze, że Piciu miał jeszcze na miejscu narzędzia, bo był problem z korbą, która wykazywała spore luzy, ale klucz nasadowy w rozmiarze 14 skutecznie je wyeliminował. Gdy już wszystko działało jak należy - ruszamy! Ale najpierw modlitwa - jako, że robię tutaj za przewodnika, więc miałem przywilej pomodlić się o czas naszej wycieczki :).

Etap III - już postój
Przejechaliśmy ledwo 1 km a już zatrzymaliśmy się w sklepie. Na słodkie, na orzeźwiające i temu podobne. 10 minut poszło... Ruszamy dalej i po kolejnym kilometrze postój na stacji. Ja chciałem kupić baterie do aparatu, bo akumulatory były wyładowane. Pojawiły się niestety problemy z błotnikiem u Grubego, więc został odkręcony. Jedziemy dalej.

Etap IV - korba = problemy
Przejechaliśmy przez Park Sołacki, potem obok Cytadeli i wzdłuż ul. Mieszka I kierowaliśmy się w stronę Moraska. Niestety przypomniało sobie lewe ramię korby w rowerze Grubego... Poluzowało się, a to oznaczało problemy, bo... nie wzięliśmy ze sobą nasadowej "14" i nie było tego jak dokręcić. Kombinerkami dało radę ale tylko na chwilę. W końcu jakiś miły Pan w pobliskim garażu udzielił nam klucza i przykręcił ją na fest. Radość jednak nie trwała długo...

Etap V - Kampus UAM Morasko
Za każdym razem jak tam jestem to przemawia przeze mnie, jako studenta AE, zazdrość na widok nowoczesnego kampusu uniwersyteckiego. Co by dużo nie mówić - tam jest naprawdę świetnie. Chociaż nie da się ukryć, że jest to odludzie, ściany maja beznadziejny kolor, kesro jest horrendalnie drogiei możnaby jeszcze długo wymieniać, ale starczy już tej zazdrości... :). Krótki postój nad jeziorkiem zaowocował zaprezentowaniem majsterkowiczowych zdolności Tomka, który zdjął całkowicie feralną korbę, zrobił dodatkową podkładkę (przy oakzji okazało się, że gwint jest w kiepskim stanie), przybił, dokręcił kombinerkami i moglismy jechać dalej.

Etap VI - firanki w aucie?
Zahaczyliśmy o sklep na Umultowie celem uzupełnienia płynów i ruszyliśmy w stronę Góry Morasko. Na parkingu spotkaliśmy bardzo ciekawe autko - zobaczcie sami, klasa sama w sobie :). Żar lał się z nieba i takie firaneczki z pewnością pomagały strudzonym pasażerom auta w ochronie przed słońcem.

Etap VII - wreszcie trochę lasu
Z Umultowa jechaliśmy wreszcie po drodze innej niż asfaltowa, trochę lasu, piasku i szutru. Jadąc ulicą Huby Moraskie mijaliśmy ogromne wille, każda kolejna ładniejsza od poprzedniej :). Jednak znowu pojawił się asfalt no i znowuż ta korba...

Etap VIII - poddajemy się
Gwint korby był w fatalnym stanie i tylko dzięki pomysłowości Tomka dało się go używać przez kilkaset metrów jazdy pod obciążeniem. Potem znowu stop i trzeba byo dokręcać na inny sposób :). Każdy kolejny był bardziej wyrafinowany. Tym samym byliśmy już na granicy rezerwatu meteorytowego, niemniej zapadła decyzja, że nia wjeżdżamy na samą górę, bo Paweł z Piotrkiem musieli wracać do Swaja, a korba mogła w każdej chwili odpaść całkowicie.

Etap IX - no to teraz z górki
Paweł z Piotrkiem pojechali do Swaja, a my uradziliśmy, że pojedziemy do mnie. Z kilku powodów: niedaleko, spory kawałek z górki, a potem już tylko płasko, no i rowery mogą zostać w garażu aż się ich nie naprawi (stoją do dzisiaj, czyli już 11 dni). Obyło się bez żadnych problemów, ani napraw. Chłopaki uraczyli się umywalką, mlekiem i wodą, wsiedli w autobus i pojechali do domu...

Zredagował: Marek
Zdjęcia: już niedługo


Nad Strzeszynek przez Ławicę

Poniedziałek, 7 maja 2007 · Komentarze(2)
Nad Strzeszynek przez Ławicę

Pogoda: słonecznie, wiatr umiarkowany, około 15 st. C, brak opadów
Lista uczestników (alfabetycznie):
1. Kasia
2. Marek
3. Paweł
4. Piotrek
5. Sławek


Przygotowania
Pierwszy raz na tę wycieczkę mówiłem zaraz po Świętach Wielkanocnych, dokładnie przygotowałem ją 2 tygodnie później. Wszystko po to, aby dowiedziało się o niej możliwie dużo młodzieży. Trasę wybrałem niezbyt wymagającą, aby każdy mógł sobie poradzić. Kilka dni przed wyprawą przejechałem zaplanowaną trasę i wyszło 24 km, czyli w sam raz na pierwszy raz.

Zbiórka przed zborem
Start był zaplanowany na godzinę 10:00 spod naszego zboru na Grunwaldzkiej 55. O tej porze na miejscu były 4 osoby: Piotrek, Sławek, Kasia no i ja. Po kilku minutach dojechał jeszcze (samochodem) Paweł. Wypakował rower i mogliśmy ruszać.



Lasek Marceliński
Piciu zaproponował, abyśmy najpierw zahaczyli o Lasek Marceliński na co zgodziła się większość uczestników {Kasia: „Ja się nie zgodziłam, ale nikt mnie nie słuchał :)”}. Po kilku minutach byliśmy już na niedużej polance, na której znajdowała się niczego sobie góreczka. „Hurra! Jedziemy do góry” {Kasia: „Hurra! Jest objazd! :)”}. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć ze szczytu i pojechaliśmy dalej {Kasia: „Ja też zrobiłam zdjęcie – z widokiem... na szczyt :)”}.



Jak ominąć ten płot?
Opuszczając Lasek Marceliński znaleźliśmy się na osiedlu Ławica, dojechaliśmy do ulicy Bukowskiej i natrafiliśmy na płot. Płot jak to płot – rowerzyście przeszkadza, więc trzeba było go ominąć. Postanowiliśmy objechać go od zachodniej strony. Okazało się, że był to płot okalający nie lotnisko, jak sądziliśmy, a Tor Samochodowy Poznań. Akurat jeździły po nim ścigacze, ale dla nas nie miało to większego znaczenia co jeździ – super, że w ogóle cokolwiek po nim jeździło :) {Kasia: “Co w tym takiego ciekawego? Jeżdżą tylko w kółko cały czas :P”}.



Przepraszam, jak można stąd wyjechać?
Okrążając tor, jakimś sposobem znaleźliśmy się na okalającym go terenie i okazało się, że nie wiemy jak z niego wyjechać. Nie chcąc się wracać pojechaliśmy przed siebie. Po prawej stronie znajdował się tor, a po lewej stronie 2-metrowy betonowy mur z drutem kolczastym. Po jego drugiej stronie było już lotnisko. W oddali widać było port lotniczy i w jego stronę się skierowaliśmy. Aż tu nagle Piciowi zeszło powietrze z przedniego koła, więc musieliśmy się zatrzymać... Wesoło, nie ma co... W tym miejscu jakoś nie wiało, więc zrobiło się nam się gorąco, nad naszymi głowami latały krwiopijcze meszki i co chwilę któraś dobierała nam się do skóry {Kasia: “Mnie tam nic nie gryzło :):)”}. Piotr zakleił dętkę, napompował, pomocował się nieco z uszkodzonym motylkiem od zacisku koła i mogliśmy jechać dalej. Udało nam się wyjechać z powrotem na ulicę Bukowską i uradziliśmy, że pora wreszcie pojechać na Strzeszynek.



Jedziemy, jedziemy, jedziemy...
Pomijając kilku-minutową przerwę w King Crossie na drożdżówkę i Colę od tego momentu aż na Strzeszynek jechaliśmy bez zbędnych przestojów. Trasa pokrywała się z tą zaplanowaną pierwotnie, czyli Bułgarską do końca, następnie przez tory nad Rusałkę i potem już szlakiem rowerowym na Strzeszynek.



Cel wyprawy osiągnięty
Aby sobie odpocząć, usiedliśmy na molo {Kasia: “Szkoda, że nie w Sopocie <rozmarzona>”}. Był to czas, aby odetchnąć, rozluźnić łydki, dać odpocząć poobijanym pośladkom, porozmawiać, podziwiać przyrodę, popstrykać fotki, a nawet poczyścić rower... :). Najważniejsze jednak, że wszyscy byliśmy zadowoleni {Kasia: “A niektórzy oprócz tego także zmęczeni :)”}.



Im prędzej, tym szybciej
Odpoczęliśmy i zawinęliśmy się z powrotem. Na wysokości ulicy Biskupińskiej rozdzieliliśmy się – Sławek, Paweł i Piotrek pojechali do zboru, a Kasia i ja pojechaliśmy do mnie do domu, gdyż stamtąd to niedaleko. Dystans wycieczki podany jest wg, mojego licznika. Sławek, Paweł i Piotrek zrobili kilka km więcej, przy czym Sławek musiał jeszcze dojechać do Czapur (dodatkowe 14 km).

Zredagowali: Marek i {Kasia}.
Zdjęcia: Kasia, Piotrek.

Zimin Nowy Świat, czyli gdzie my jesteśmy?

Sobota, 14 kwietnia 2007 · Komentarze(1)
Kategoria Paweł, Marek
Zimin Nowy Świat, czyli gdzie my jesteśmy?

Pogoda: słonecznie, wiatr północno-wschodni, 15-20 st. C, brak opadów.
Lista uczestników:
1. Paweł
2. Marek

Przygotowania
W czwartek zadzwonił Pawlento, że jest chętny na rower :). Zdecydowaliśmy, że jedziemy w sobotę z rana, bo pogoda ma być bardzo sprzyjająca. Wstępny plan był taki: spotykamy się o 9 na Śródce i jeździmy do 11:30, bo o 12 chcę być w domu. W piątek ustaliliśmy jednak, że spotykamy się na Śródce o 8:50, żeby o 9 już ruszyć. Zanim poszedłem spać postanowiłem wymyślić jakąś ciekawą trasę, bo jeździć przez 2,5 godz. dookoła Malty to żadna przyjemność. Wziąłem więc do ręki "na rowerze. Okolice Poznania" Pascala i opierając się na trasie wymyśliłem, że pojedziemy do Robakowa, a potem wrócimy zachodnią stroną drogi nr 11 przez Koninko, Krzesiny, Franowo i Maltę na Śródkę.

Za chwilę na rower. Kto nie jedzie ten trąba :)
Zaproszenie na tę wycieczkę miał też Piciu i Łagoda, ale niestety im nie pasowało. Szkoda, bo jadąc we czwórkę byłaby już niezła ekipa. Na pocieszenie mogą sobie teraz przeczytać poniższy opis, a jest czego żałować.

Na trasie
Zbiórka na Śródce odbyła się zgodnie z planem. Sprawdziliśmy obecność, omówiliśmy trasę, usadowilismy się na siodłach i ruszyliśmy! Po drodze nie było żadnych niespodzianek, spora część biegnie przez las i momentami ciężko się jechało po piachu. Mieliśmy sporo krótkich postojów, żeby zerknąć na mapę gdzie mamy jechać. Niekiedy były z tym mniejsze lub większe problemy, bo były miejsca, że szlaki już poprowadzone inaczej niż 7 lat temu (mapa z 2000 roku).


W dwóch miejscach napotkaliśmy mini-bajorka na całej szerokości drogi. Pierwsze z nich Paweł chciał przejechać, ale po paru metrach zaczęło się robić głęboko więc postanowiliśmy je trochę obejść.


Kilkaset metrów dalej było kolejne bajorko, ale bez problemu je objechaliśmy. Następnie wyjechaliśmy z lasu żółtym szlakiem i skręciliśmy w lewo w ulicę Szczepankowo w kierunku Tulec (czy Tulców - nie wiem :P).


W Tulcach odnaleźliśmy bez problemów ulicę Średzką, którą mieliśmy pojechać w dalszą drogę. Przy wylocie z miasteczka zatrzymaliśmy się jeszcze przy Gościńcu, żeby upewnić się co do dalszego kierunku, a ja przy okazji wyciągnąłem sobie skibkę chleba co by ją zjeść po drodze. Oj, zły był to pomysł. Następne kilka km jechaliśmy asfaltem z tzw. "wmordewindem" (tłumaczenie: wiatr wiejący w twarz) i ta skibka w paszczy naprawdę mi nie pomagała. Przekroczyliśmy A2 i pogoniliśmy dalej prosto w kierunku Robakowa. Przecięliśmy jakąś bardziej ruchliwą drogę (z TIRami, ale dość wąska była) i po paru km na szutrze dojechaliśmy do wioski. Nie było nazwy, ale mniejsza o nią. Nie zatrzymując się wyjechaliśmy z niej (już asfaltem) i po paru km, zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie my właściwie jesteśmy. Zaniepokoiło nas bowiem to, że droga biegła całkiem równolegle do A2, a my przecież mieliśmy dojechać do drogi nr 11!

Eee, skończyła nam się mapa
W tym momencie pojawiły się te większe problemy z mapą, bo jakimś cudem nie mogliśmy się na niej znaleźć :). Na szczęście obok przystanku była droga, w którą kierowała tabliczka z nazwą: Zimin Nowy Świat. Szybkie spojrzenie na stronę nr 9 "Poznań. Atlas aglomeracji" i już było wszystko jasne. Orientacja w terenie do poprawy :). Pojechaliśmy za bardzo na wschód, a konkretnie - niepotrzebnie skręciliśmy w lewo przy wylocie z Tulec-Tulców :).


Ponieważ z zegarka wynikało, że nie mamy już czasu aby wracać na zaplanowaną trasę postanowiliśmy wrócić do domu tak samo jak żeśmy przyjechali. Dodatkowym czynnikiem były też nasze słabnące mięśnie. W końcu mamy początek sezonu i takie dystanse są jeszcze dość męczące. W Kobylepolu Paweł odbił do Swaja, a ja na spokojnie przez Maltę, z małą przerwą przy źródełku, wróciłem do domu.

Zredagował: Marek.
Zdjęcia: Paweł.